Authors: Henryk Sienkiewicz
Tags: #http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/ogniem-i-mieczem
Pan Zagłoba łatwo przechodził widać od ostatniej rozpaczy do nadziei. Jakoż niespodzianie taka w niego wstąpiła ufność, jakby już był w obozie księcia Jeremiego. A jednak położenie jego nie poprawiło się o wiele. Siedział na strychu i mając szablę w garści, mógł istotnie długo przystępu bronić. Ot i wszystko! Ale ze strychu do wolności była droga jak z pieca na łeb — z tą jeszcze różnicą, że w dole czekały szable i spisy
[2358]
mołojców czyhających pod ścianami.
— Jakoś to będzie! — mruknął pan Zagłoba i zbliżywszy się do dachu począł z lekka rozrywać i unosić poszycie, aby sobie
prospectus
[2359]
na świat otworzyć.
Poszło mu to z łatwością, gdyż mołojcy rozmawiali ciągle pod ścianami, chcąc zabić nudę czuwania, a przy tym wstał dość silny wiatr i głuszył powiewem śród pobliskich drzew szelest unoszonych snopków.
Po pewnym czasie dziura była gotowa — pan Zagłoba wetknął w nią głowę i począł rozglądać się naokoło.
Noc poczynała już ustępować, a na wschodnią stronę nieba wstępował pierwszy brzask dnia, więc przy bladym świetle ujrzał pan Zagłoba cały majdan zapełniony końmi, przed chatą szeregi śpiących mołojców, powyciągane na kształt długich niewyraźnych linii, dalej żuraw studzienny i koryto, w którym świeciła woda, a obok nich znów szereg śpiących ludzi i kilkunastu mołojców z gołymi szablami w ręku przechadzających się wzdłuż owego szeregu.
— To moi ludzie, których w łyka wzięto — mruknął szlachcic. — Ba! — dodał po chwili — żeby to byli moi, ale to książęcy!... Dobrym byłem im wodzem, nie ma co mówić! Zawiodłem ich psu w gardło. Wstyd będzie oczy pokazać, jeśli mnie Bóg wróci wolność. A wszystko przez co? przez amory i napitki. Co mnie było do tego, że się chamy żenią? Tyle miałem do roboty na tym weselu, ile na psim. Wyrzekam się tego zdrajcy miodu, któren włazi w nogi, nie w głowę. Wszystko złe na świecie z pijaństwa, bo gdyby nas byli trzeźwych napadli, byłbym jako żywo otrzymał wiktorię i Bohuna w chlewie zamknął.
Tu wzrok pana Zagłoby padł znowu na chatę, w której spał watażka, i zatrzymał się na jej drzwiach.
— O śpij, złodzieju — mruknął — śpij! Niech ci się przyśni, żeć diabli łuszczą, co cię i tak nie minie. Chciałeś z mojej skóry przetak
[2360]
uczynić, spróbuj tu wleźć do mnie na górę, a obaczymy, czy ci twojej tak nie posiekam, że się i psom na buty nie zda. Żebym się tylko mógł stąd wyrwać! Żebym się mógł wyrwać! Ale jak?
Rzeczywiście zadanie było prawie nie do spełnienia. Cały majdan tak był zapchany ludźmi i końmi, że choćby pan Zagłoba zdołał wydostać się z chlewa, choćby zsunąwszy się z dachu skoczył na jednego z tych koni, które stały tuż pod chlewem, nie zdołałby żadną miarą dotrzeć nawet do wrót, a cóż dopiero wydostać się za wrota!
A jednak zdawało mu się, że dokonał większej części zadania: był wolny, uzbrojony i siedział pod strychem jakoby w fortecy.
„Cóż u licha! — myślał — czy po tom się z łyk uwolnił, żeby się na nich powiesić?”
I znowu fortele poczęły mu huczeć w głowie, ale było ich takie mnóstwo, że ani rusz wybrać.
Tymczasem szarzało coraz bardziej. Okolice chaty poczęły się wychylać z cienia, dach chaty powlókł się jakoby srebrem. Już pan Zagłoba mógł dokładniej odróżnić pojedyncze grupy na majdanie, już dojrzał czerwoną barwę swych ludzi leżących koło studni — i baranie kożuchy, pod którymi spali mołojcy wedle chaty.
Nagle jakaś postać podniosła się z szeregu śpiących i poczęła iść wolnym krokiem przez majdan, zatrzymując się tu i owdzie koło ludzi i koni; chwilkę pogadała z mołojcami pilnującymi jeńców i na koniec zbliżyła się do chlewa. Pan Zagłoba sądził w pierwszej chwili, że to jest Bohun, zauważył bowiem, że strażnicy rozmawiali z ową postacią tak jak podwładni z przełożonym.
— Ej! — mruknął — żebym to miał teraz guldynkę
[2361]
w ręku, nauczyłbym cię, jak to nogami się nakrywać.
W tej chwili postać owa podniosła głowę i na twarz jej padł szary blask świtu: to nie był Bohun, ale sotnik Hołody, którego pan Zagłoba poznał natychmiast, bo go znał doskonale jeszcze z tych czasów, gdy dotrzymywał Bohunowi kompanii w Czehrynie
[2362]
.
— Chłopcy! — rzekł Hołody — a nie śpicie?
— Nie, bat’ku
[2363]
, choć i chce się spać. Czas by nas zmienić.
— Zaraz was zmienią. A wraży syn nie uciekł?
— Oj, oj! Chyba dusza z niego uciekła, ojcze, bo się ani ruszył.
— Szczwana to liszka. A obaczcie no, co się z nim dzieje, bo on gotów się w ziemię zapaść.
— Zaraz! — odrzekło kilku mołojców zbliżając się ku drzwiom chlewa.
— Stoczcie też i siana ze stropu. Konie wytrzeć! Ze wschodem ruszamy.
— Dobrze, bat’ku!
Pan Zagłoba, porzuciwszy co tchu swoje stanowisko przy dziurze w dachu, przyczołgał się do otworu w stropie. Jednocześnie usłyszał skrzyp drewnianej zawory i szelest słomy pod nogami mołojców. Serce biło mu młotem w piersi, a ręką ściskał głownię szabli, ponawiając sobie w duchu śluby, że prędzej da się spalić razem z chlewem lub na sieczkę pociąć niż żywcem wziąć. Spodziewał się też, że lada chwila mołojcy podniosą wrzask straszliwy, ale się omylił. Czas jakiś słychać było, jak chodzili coraz to spieszniej po całym chlewie, nareszcie jeden ozwał się:
— Jaki tam czort? Nie mogę go zmacać! My go ot, tu rzucili.
— Niesamowity czy co? Skrzesz ognia, Wasyl, ciemno tu jak w lesie.
Nastała chwila milczenia. Wasyl szukał widocznie hubki i krzesiwa, drugi zaś mołojec począł wołać z cicha:
— Pane szlachcic, odezwij się!
— Całuj psa w ucho! — mruknął Zagłoba.
Wtem żelazo poczęło szczękać o krzemień, sypnął się rój iskier i rozświecił ciemne wnętrze chlewa i głowy mołojców przybrane w kapuzy
[2364]
, po czym zapadła ciemność jeszcze głębsza.
— Nie ma! Nie ma! — wołały gorączkowe głosy.
Wówczas jeden z mołojców poskoczył ku drzwiom.
— Bat’ku Hołody! Bat’ku Hołody!
— Co takiego? — pytał sotnik ukazując się we drzwiach.
— Nie ma Lacha!
— Jak to nie ma?
— W ziemię zapadł! Nie ma nigdzie. O, Hospody pomyłuj! My ogień krzesali — nie ma!
— Nie może być. Oj, byłoby wam od atamana! Uciekł czy co? Pospaliście się?
— Nie, bat’ku, my nie spali. Z chlewa on nie wyszedł naszą stroną.
— Cicho! nie budzić atamana!... Jeśli nie wyszedł, to musi gdzieś być. A wy wszędzie szukali?
— Wszędzie.
— A na stropie?
— Jak jemu było na strop leźć, kiedy był w łykach.
— Durny ty! Żeby on się nie rozwiązał, to by tu był. Szukać na stropie. Skrzesać ognia!
Sypnęły się znowu iskry. Wieść przeleciała wnet przez wszystkie straże. Poczęto się tłoczyć do chlewa z owym pośpiechem zwyczajnym w nagłych razach; słychać było szybkie kroki, szybkie pytania i jeszcze szybsze odpowiedzi. Rady krzyżowały się jak miecze w boju.
— Na strop! na strop!
— A pilnuj z zewnątrz!
— Nie budzić atamana, bo będzie bieda!
— Nie ma drabiny!
— Przynieść drugą!
— Nie ma nigdzie!
— Skoczyć do chaty, czy tam nie ma?
— O, Lach przeklęty!
— Leźć po węgłach na dach, dachem się przedostać.
— Nie można, bo wystaje i podbity deskami.
— Przynieść spisy
[2365]
. Po spisach tędy wejdziemy. A sobaka
[2366]
!... drabinę wciągnął!
— Przynieść spisy! — zabrzmiał głos Hołodego.
Mołojcy skoczyli po spisy, inni zaś popodnosili głowy ku stropowi. Już też rozpierzchłe światło wniknęło przez otwarte drzwi i do chlewa, a przy jego niepewnym blasku widać było kwadratowy otwór stropu, czarny i cichy.
Z dołu ozwały się pojednawcze głosy:
— No, pane szlachcic! Spuść drabinę i zleź. I tak się nie wymkniesz, po co ludzi trudzić. Zleź! zleź!
Cisza.
— Ty mądry człowiek! Żeby tobie to co pomogło, tak ty by siedział, ale że to tobie nie pomoże, tak ty zleziesz dobrowolnie — ty dobry!
Cisza.
— Zleź, a nie, to ci skórę ze łba zedrzemy, łbem na dół w gnój cię zrzucimy!
Pan Zagłoba pozostał równie głuchy na groźby, jak na pochlebstwa, i siedział w ciemnościach jak borsuk w jamie, gotując się do zaciętej obrony. Tylko szablę coraz mocniej ściskał i sapał trochę, i w duchu pacierz szeptał.
Tymczasem przyniesiono spisy, związano trzy w pęk i postawiono ostrzami ku otworowi. Panu Zagłobie przemknęła przez głowę myśl, czyby nie porwać ich i nie wciągnąć — ale pomyślał także, że dach może być za nisko i że nie zdoła ich wciągnąć zupełnie. Zresztą przyniesiono by w tej chwili inne.
Tymczasem cały chlew napełnił się mołojcami. Niektórzy świecili łuczywem, inni poznosili najrozmaitsze drągi i drabiny od wozów, które okazały się za krótkie, więc związano je co duchu rzemieniami, bo po spisach trudno istotnie było się wspinać. Jednakże znaleźli się chętni.
— Ja pójdę — wołało kilka głosów.
— Czekać na drabinę! — rzekł Hołody.
— A co szkodzi, bat’ku, popróbować po spisach?
— Wasyl wlezie! On tak jak kot chodzi.
— To próbuj.
A inni poczęli zaraz żartować:
— Ej, ostrożnie! On szablę ma, szyję utnie, obaczysz.
— Sam za łeb złapie i wciągnie, a tam cię opatrzy jak niedźwiedź.
Wasyl nie dał się stropić.
— On znaje
[2367]
— rzekł — że niechby on mnie palcem dotknął, czorta by mu ataman dał zjeść i wy, braty.
Było to ostrzeżenie dla pana Zagłoby, któren siedział cicho, ani mruknął.
Lecz mołojcy, jako to zwykle między żołnierzami, wpadli już w dobry humor, bo całe zajście poczęło ich bawić, więc dalej przymawiać Wasylowi:
— Będzie jednym durnym mniej na świecie, na białym.
— On tam nie będzie zważał, jak my jemu zapłacim za twoją szyję. On śmiały mołojec.
— Ho! ho! On niesamowity. Czort jego wie, w co on się tam już zmienił... to czarownik! Ty, Wasyl, nie wiadomo kogo tam znajdziesz w czeluści.
Wasyl, który splunął już w dłonie i obejmował właśnie nimi spisy, wstrzymał się nagle.
— Na Lacha pójdę — rzekł — na czorta nie.
Ale tymczasem związano drabiny i przystawiono je do otworu. Źle było i po nich wchodzić, bo się zaraz wygięły na związaniu i szczeble cienkie trzeszczały pod stopami, które na próbę na najniższym stawiono. Ale począł wchodzić sam Hołody, wchodząc zaś mówił:
— Ty, panie szlachcic, widzisz, że to nie żarty. Uparłeś się na górze siedzieć, to siedź, ale się nie broń, bo my cię dostaniem i tak, choćby i cały chlew mieli rozebrać. Ty miej rozum!
Na koniec głowa jego dotknęła czeluści i pogrążała się w niej z wolna. Nagle dał się słyszeć świst szabli, Kozak krzyknął strasznie, zachwiał się i padł między mołojców z rozwaloną na dwie połowy głową.
— Koli, koli
[2368]
! — zawrzasnęli mołojcy.
W całym chlewie powstał straszliwy zamęt, podniosły się krzyki i wołania, które zagłuszył grzmiący głos pana Zagłoby:
— Ha, złodzieje, ludojady, ha! basałyki! Do nogi was wytłukę, szelmy parszywe! Poznajcie rycerską rękę!... Ludzi uczciwych po nocy napadać! W chlewie szlachcica zamykać... ha! łotry! W pojedynkę ze mną, w pojedynkę, albo i po dwóch! Chodźcie no sam! ale łby zostawcie w gnoju, bo poucinam, jakom żyw!
— Koli, koli! — wołali mołojcy.
— Chlew spalimy!
— Ja sam spalę, bycze ogony, byle z wami!
— Po kilku! po kilku naraz! — krzyknął stary Kozak. — Trzymać drabiny, spisami podpierać, przynieść snopów na łby i dalej!... Musimy go dostać!
To rzekłszy, ruszył w górę, a razem z nim dwóch towarzyszów
[2369]
, szczeble poczęły się łamać, drabiny wygięły się jeszcze mocniej, ale przeszło dwadzieścia krzepkich rąk pochwyciło je za drągi, w górze popodpierano spisami. Inni powtykali ostrza spis w otwór, by cięcia szabli zahamować.
W kilka chwil później trzy nowe ciała spadły na głowy stojącym w dole.
Pan Zagłoba, rozgrzany tryumfem, ryczał jak bawół i zionął takie przekleństwa, jakich świat nie słyszał i od jakich dusze niezawodnie zamarłyby w mołojcach, gdyby nie to, że wściekłość poczęła ich ogarniać. Niektórzy kłuli spisami strop, inni darli się na drabinę, chociaż w czeluści czekała śmierć pewna. Nagle krzyk się zrobił przy drzwiach i do chlewa wpadł sam Bohun.
Był bez czapki, tylko w szarawarach i koszuli, w ręku miał gołą szablę, w oczach płomień.
— Przez dach, psiawiary! — krzyknął. — Poszycie rozerwać i żywcem brać.
A Zagłoba ujrzawszy go ryczał:
— Chamie, pójdź no tu tylko. Nos i uszy ci obetnę, gardła nie wezmę, bo to kata własność. A co, tchórz cię obleciał? Boisz się, parobku? Związać mi tego szelmę, a łaskę znajdziecie. Cóż, wisielcze, cóż, kukło żydowska? sam tu! Wychyl jeno łba na strop! Chodź, chodź, będę ci rad, poczęstuję tak, żeć się przypomni i twój ojciec diabeł, i twoja mać gamratka
[2370]
!
Tymczasem krokwie dachu jęły trzeszczeć. Widocznie mołojcy dostali się nań i teraz rwali już poszycie.
Zagłoba dosłyszał, ale strach nie odjął mu sił. Był jakby spity bitwą i krwią.
„Skoczę w kąt i tam zginę” — pomyślał.
Ale w tej chwili na całym majdanie rozległy się strzały, a jednocześnie kilkunastu mołojców wpadło do chlewa.
— Bat’ku! Bat’ku! — krzyczeli wniebogłosy — bywaj!!
Pan Zagłoba w pierwszej chwili nie zrozumiał, co się stało — i zdumiał. Spojrzy przez czeluść na dół, aż tam nikogo już nie ma. Krokwie w dachu nie trzeszczą.
— Co to jest? Co się stało? — zawołał głośno. — Ha! rozumiem. Chcą chlew puścić z ogniem i z pistoletów do dachu palą.
Tymczasem na zewnątrz słychać było coraz straszniejsze wrzaski ludzkie, tętent koni. Strzały zmieszane z wyciem, szczęk żelaza. „Boże! to chyba bitwa!” — pomyślał pan Zagłoba i skoczył do swojej dziury w dachu.
Spojrzał — i nogi ugięły się pod nim z radości.
Na majdanie wrzała bitwa, a raczej ujrzał pan Zagłoba straszliwy pogrom Bohunowych mołojców. Napadnięci znienacka, rażeni ogniem z pistoletów przykładanych do łbów i piersi, przyparci do płotów, do chaty i do stodoły, cięci mieczami, pchani falą piersi końskich, miażdżeni kopytami, mołojcy ginęli, nie dając prawie oporu. Szeregi żołnierzy przybranych w krasne barwy
[2371]
, siekąc zapamiętale i naciskając uciekających, nie zezwoliły im się sformować ni szablą się złożyć, ni odetchnąć, ni dosiąść koni. Broniły się tylko pojedyncze kupy; inni dopinali wśród wrzawy, zamętu i dymu rozluźnione popręgi kulbak
[2372]
i ginęli, zanim zdołali nogą dotknąć strzemienia; inni rzucając spisy i szable zmykali pod płoty, więźli między żerdziami i przeskakiwali przez wierzch, wrzeszcząc i wyjąc nieludzkimi głosami. Zdawało się nieszczęsnym, że sam książę Jeremi spadł na nich niespodzianie jak orzeł, że druzgoce ich cała jego potęga. Nie mieli czasu się opamiętać, obejrzeć: okrzyki zwycięzców i świst szabel, i huki wystrzałów gnały ich jak burza, gorący oddech koński oblewał im karki. „Ludy, spasajtes
[2373]
!” — rozległo się ze wszystkich stron. — „Bij, zabij” — odpowiadali napastnicy.